top of page

Teksty - Indi / Izabella Pajonk

1995 – „Ślady, Cienie, Odbicia“

2001 – „Tożsamość miejsc opuszczonych“
2001 – „Pustynia“
2003 – „Podróż na Wschód – Mały Budda“
2003 – „Podróż na Wschód – Oblicza“
2004 – „Przyjaciel zawsze przybywa z daleka“
2005 – „Na czas“ – Bologna / Vivere
2007 – „Pułapka na wiatr“
2011 -  „Stock Exchange Satori – Digital Mandala“


ŚLADY, CIENIE, ODBICIA

“O niektórych zwiewnych śladach mówi mi wiara niezależna, że nie zetrze ich nic.

One w każdej sferze niezawodnie kołować będą” (Stachura)



Ślad – coś, co pozostaje. Znak, który mówi nam o obecności. Interesują mnie ślady najdelikatniejsze, ulotne. Te, które trwają zaledwie odrobinę dłużej. Czasem nawet trudno je uchwycić, zauważyć. Często niewidzialne. Cienie mijających się ludzi, odbicia w wodzie, niebie, chmurach. Wir tańczących postaci. Deszczowa ulica. Sylwetka w słońcu widziana przez przymknięte powieki. Szyba jadącego pociągu, która ukazuje nie tylko przesuwający się za oknami pejzaż, ale także twarze osób siedzących obok nas.

Cień człowieka zatopionego w pejzażu.
Jest taki obraz Caspara Davida Friedricha “Dwoje ludzi nad morzem przy wschodzie księżyca”.

Na tle pejzażu horyzontalnego stoją dwie tajemnicze postaci zapatrzone w morską dal.

Wokół rozlewa się jakaś nienazwana tęsknota. Zawsze sobie wyobrażam, że tam po przeciwnej stronie,

na drugim brzegu również znajdują się ludzie. I choć stoją naprzeciwko siebie, dzieli ich tak wiele.
Człowiek w pejzażu zawsze bardzo mnie intrygował. Jego inność od wszystkiego, co wokół, narzucała pytania:


“Skąd przychodzi? Kim jest? Dokąd idzie?”


Na czym polega magia przestrzeni, które go do siebie przywołują?

Rozległość, nieskończoność, niebo, powietrze, wiatr.



“Niebo, olbrzymie, pełne doniosłej egzystencji, zapas miejsca i nadmiar światów różnych.
I my, zbyt odlegli, by kształtem się mierzyć i zbyt blisko stojący, aby się odwrócić” (Rilke)



Uwielbiam zanurzać się w pejzażach, które przywołują mnie czystością, harmonią.

Pragnę przejąć ich moc, świeżość, piękno. Wyciszyć się zupełnie. Iść przecinając wiatr.

Patrzeć, słuchać, milczeć.



“Znam takich, którzy wysiadają na jakiejś stacji albo wprost wyskakują z pociągu, żeby wejść w krajobraz, który ich nagle olśnił. Żeby być w nim. Wtopić się weń. Być jedną linijką.

Jednym wersem w tym wierszu” (Stachura)



Zachwyt pejzażem jest jednym z elementów mojego malarstwa.

Poprzez sylwetę postaci, która wyróżnia się z wibrującej przestrzeni chciałam zasugerować, że nie do końca jesteśmy tym samym, co nas otacza, że jest w nas coś czego być może w żadnej innej formie nie da się odnaleźć. Czasem czujemy przecież, że poprzez przeżycie duchowe, poprzez sztukę zbliżamy się do istnienia innego. Tęsknimy do czegoś, co zaledwie przeczuwamy.

Zwiewne ślady, które pozostawiamy po drodze – nasze cienie, odbicia, spojrzenia, uśmiechy,

może naprawdę tylko one nie przeminą. Może zostaną w tych wszystkich miejscach, w których zaistnieliśmy, w przestrzeniach rozległych, nieskończonych. Poza wszelkimi wpływami, które mogłyby je unicestwić.

Poza czasem.



“Pozostanie, zawsze pozostanie odbicie w niebie czy chmurze, a chmury spadając – powrócą,
a niebo wznosząc się – spadnie choćby deszczem, a w każdej kropli pozostanie maleńki obraz” (Baczyński)



Postscriptum:
To, co w malarstwie fascynuje mnie najbardziej, to możliwość wyrażania milczenia.

Milczenia, za którym kryje się cały gąszcz splątanych myśli, niezrozumiałych uczuć.

Bo czy istnieje słowo, którym można wyrazić milczenie? 


TOŻSAMOŚĆ MIEJSC OPUSZCZONYCH

Kazimierz, rok 1997.

Zniszczone domy. Czarne okna. Zabite deskami drzwi.

Wyrzucone meble, zardzewiałe przedmioty, łuszczące się ściany.

Wyblakłe kolory, pęknięcia, zacieki, zatarte napisy. Miejsca opuszczone.

Kiedyś przesiąknięte zapachami, dźwiękami, energią toczącego się życia.



„Domy przedmieścia o podkrążonych oknach
domy kaszlące cicho
dreszcze tynku
domy o rzadkich włosach
chorej cerze. 
Chciałbym wam wymyślać imiona
napełniać zapachem Indii
ogniem Bosforu
gwarem wodospadów” (Z.Herbert - Domy przedmieścia)


Włócząc się po Kazimierzu odczuwałam dziwną tożsamość z wolno, lecz nieodwracalnie odchodzącym klimatem tego miejsca.

Powstały fotografie będące zapisem wzajemnych oddziaływań, obrazem materii, form, przedmiotów.
Autoportrety w Singerze – niewyraźna sylweta o rozlewających się konturach, przemijająca.

Portrety Jerzego Panka.
Pracownia mistrza mieściła się przy ul. Szerokiej. Spotkania z Panem Jurkiem i Asią Gałecką były czymś wyjątkowym, magicznym. Opowieści, oglądanie obrazów, muzyka klasyczna. Niepowtarzalny humor „Pana kolegi”, jego charakterystyczne powiedzonka, słowa wielokrotnie powtarzane dla podkreślenia głębi doznania...
Smak oliwek, kapuśniaczków, balsamu kapucyńskiego. Atmosfera ciepła, szczerości, prostoty.

Jerzy Panek mówił:



„Najważniejsze jest widzenie. Widzenie, a nie kombinowanie jak skomponować obraz.

Widzenie, bo jak ktoś widzi, to cała reszta układa się sama”



Jak wyzwolić percepcję aby naprawdę zobaczyć?
Gdzie leży granica pomiędzy patrzeniem a widzeniem?
Pan Jurek długo wpatrywał się w lustro zanim postawił pierwsze kreski rysowanego dla mnie autoportretu. Pamiętam jego wnikliwe spojrzenie, jakby zobaczył siebie po raz pierwszy.

A przecież autoportrety rysował wielokrotnie...



„Wie pani, za każdym razem jestem zupełnie inny, zupełnie inny, zupełnie inny” – mówił.



Pozostały autoportrety Pana Jurka, obrazy, grafiki. Pozostały wspomnienia, fotografie.
Czym są te fotografie? Zapisem przeszłości, czy wiecznego teraz? Zatrzymanym ułamkiem sekundy? Czymkolwiek są, warto pamiętać, że jest w nich nawet więcej niż to, co się widzi.

PUSTYNIA

„Mówią do mnie – jeśli poznasz samego siebie, poznasz wszystkich ludzi.

A ja mówię - tylko kiedy poznam innych, poznam samego siebie”

(Khalil Gibran)



Wyruszyłam do Egiptu by stanąć u podnóża tajemniczych piramid i odczuć ich moc, przenieść się w czasy mitów i bóstw, poczuć dreszcz zachwytu kamiennymi posągami i ... odnaleźć słynny ukryty skarb.

Lecz chociaż cuda Egiptu były dla mnie wielkim przeżyciem artystycznym, nie w monumentalnych świątyniach znalazłam ukryty skarb. Czekał na mnie gdzie indziej, z dala od świątyń i miast, w przestrzeni dzikiej i surowej, wśród piasku i kamiennych gór...


Pustynia.

Niewyobrażalna cisza i bezkres.
Ukojenie dla spętanego myślami umysłu.
Wytchnienie.
Pustka, która jest pełnią.
Miejsce oczyszczenia.
Źródło.


Zanurzona w cichej kontemplacji pustynnego pejzażu dostrzegłam daleko na horyzoncie zbliżającą się postać samotnego Beduina. Wolno i dostojnie zmierzał w stronę ułożonych na piasku kamieni.

Zasiadł w ich magicznym kręgu i oddał się medytacji i pokłonom. Wzruszyła mnie prostota jego świątyni - zaledwie parę kamieni. Przez długi chwile trwał zatopiony w modlitwie nie wiedząc, że jest przez kogokolwiek obserwowany. Nie miałam wątpliwości, że jestem świadkiem prawdziwego kontaktu człowieka z sacrum. Energia modlitwy emanowała również na mnie. Poczułam, że ogarnia mnie ten szczególny stan błogości, którego doświadcza człowiek zbliżając się do absolutu - odczucie jedności z wszechczasem i wszechistnieniem.
Każda kultura określa innym mianem ów szczególny stan, tak jak każda religia nazywa innym imieniem Boga. Lecz na pustyni, z dala od cywilizacji, potwierdza się nasze głębokie odczucie, że różnice te nie mają znaczenia, że „wszystko jest jednym”, że każdy człowiek w swej naturalnej istocie zmierza do spełnienia, że każdy tęskni za sacrum, a „słowa są źródłem nieporozumień”.
Wiecznością była chwila wspólnej modlitwy. Później spotkaliśmy się twarzą w twarz zmierzając do pobliskiej osady Beduinów. Powitanie było rozpoznaniem. Patrzyliśmy na siebie swobodnie, z uśmiechem.

Porozumienie bez słów. Współistnienie.
Czy takie spotkanie byłoby możliwe w okazałych świątyniach zdobionych złotem i barwnymi mozaikami?

Gdzie przestrzega się ustanowionych praw i zasad świętych pism i instytucji?

Gdzie obecne są czujne spojrzenia osądzającego tłumu?

Gdzie dochodzą odgłosy pogrążonego w chaosie miasta? Gdzie inność to obcość?
Współistnienie „znajomego” Beduina odczuwałam przez cały czas mojego pobytu w osadzie.

Na koniec wraz z innymi „obcymi” zaproszona zostałam do uczestniczenia w nocnych śpiewach Beduinów wokół ognia. Odurzeni wspólnym głośnym zawodzeniem i mocnymi rytmami wybijanymi dłońmi, pogrążyli się w prawdziwym transie. I tak zatraceni płynęli z muzyką w bezkresny obszary nocy.

Tylko jeden z nich spoglądał czasem w moją stronę i lekko się uśmiechał.

Czułam, że w miejscu, gdzie gwiazdy schodzą tak nisko, Podarowane mi było coś bardzo cennego.

PODRÓŻ NA WSCHÓD / LOTOS I MIASTO / MAŁY BUDDA

„Człowiek doskonały jest jak dziecko, jego uczucia są pełne, a umysł zrównoważony.

Doświadczając harmonii poznajemy stałość, a doświadczenie stałości jest oświeceniem” (Lao Tsy)



Przez szalone i surrealistyczne Indie, w hałasie i pyle chaotycznego Miasta docieramy z Babu do oazy ciszy

i wytchnienia jaką jest klasztor buddyjski na nepalskim wzgórzu Kopan.
Z klasztoru roztacza się widok na całą Dolinę Kathmandu – miasta, świątynie, wioski, pola ryżowe,

na horyzoncie za mgłą – Himalaje.
Powietrze wibruje dźwiękami recytowanych mantr ...



OM MANI PADME HUNG – klejnot ukryty jest w lotosie ...


Zadzieram wysoko głowę by zapatrzeć się w falujące na wietrze modlitewne chorągiewki ...

moje marzenie spełniło się ... jestem tu ... uśmiecham się, oddycham ...


Wyróżnia się w bordowo-pomarańczowym tłumie pogrążonych w medytacji mnichów.

Mały, drobniutki, z rozbrajającym uśmiechem, z dziwnymi rysunkami na chudziutkich rękach.

Biega z pasją tam i z powrotem, przepełniony radością nie z tego świata ...

co jakiś czas przysiada ... to znowu się zrywa ... gdzieś znika ... nagle się pojawia ...

nieograniczony żywioł ... drobina, do której należy cały świat ...

O roziskrzonym spojrzeniu pochłaniającym wszystko ... Jasny, lekki, promienny ...

Mały Budda, rozkwitający kwiat ...

Gdziekolwiek jest, rozjaśnia wokół siebie przestrzeń ...

pojawiają się uśmiechy na skupionych twarzach mnichów ...

niektórzy poruszeni spontanicznością malca przytulają go radośnie ...

dobrze wiedzą jaką moc ma w sobie ten najmniejszy z najmniejszych.

Patrzę z zachwytem na małego mnicha, wspominam:



„kiedy dziecko było dzieckiem
miało swobodne ręce
chciało by źródło stało się strumieniem,
a strumień rzeką, kałuża była morzem
kiedy dziecko było dzieckiem
nie wiedziało, że jest dzieckiem
wszystko miało dlań duszę,
a wszystkie dusze były jednością
kiedy dziecko było dzieckiem
nie miało własnego zdania
ani żadnych przyzwyczajeń,
lubiło siadać po turecku,
z miejsca ruszało biegiem,
pozując do fotografii nie krzywiło twarzy

kiedy dziecko było dzieckiem
zadawało wiele pytań
dlaczego ja to ja, a nie ty?
dlaczego jestem tu, a nie ma mnie tam?
kiedy zaczął się czas i gdzie kończy się przestrzeń?
czy życie tu pod słońcem nie jest tylko snem?
czy to, co widzę, słyszę i czuję to świat
czy tylko maska świata?
czy rzeczywiście istnieje zło?
czy są prawdziwie źli ludzie?
jak to możliwe, że mnie, który jestem
nie było zanim się pojawiłem i że
nadejdzie dzień kiedy być przestanę?”
(Peter Handke)


PODRÓŻ NA WSCHÓD / LOTOS I MIASTO / OBLICZA

„Twarz jest śladem,

ale śladem zatartym.
Właściwie nie wiadomo, kto przeszedł.
Czy to Bóg przeszedł?
W którą stronę?
Wiemy tylko jedno, że to są ślady,
które prowadzą nas do drugiego.
Spotkanie jest doświadczeniem absolutnie bezpośrednim,
odbywa się ono nie w perspektywie poznania,
ale w perspektywie dobra.
W sytuacji świata wstrząśniętego przez doświadczenie
opuszczenia, samotności, cierpienia, przemijania –
odpowiedzią jest wędrówka śladami innych” (Tadeusz Gadacz)


To, co najgłębiej zostało we mnie z podróży na Wschód, to SPOTKANIE z drugim człowiekiem ...

obrazy twarzy. Spotkanie będące naturalnym przepływem energii, swobodnym spojrzeniem, szczególnym uśmiechem. Myślę o ludziach, z którymi zetknęłam się najczęściej z dala od wielkich miast, o ludziach żyjących w miejscach cichych i oddalonych, w otoczeniu wysokich gór, blisko natury.



„Ci biedni materialnie ludzie są bogaczami serca.
Większość z nich nie ma nic i fakt ten uwalnia ich od troski posiadania i strachu utraty.
Żyją chwilą i cieszą się chwilą, której nikt im nie odbierze”(Mal Sunjandar)



Obserwując ich codzienne życie i rytuały, robiąc zdjęcia czy rozmawiając, nigdy nie odczuwałam, że traktują mnie jak kogoś obcego, nieznanego. Nie było zaniepokojonych spojrzeń, czy pytań w stylu – „a ty kim jesteś?” czy chociażby chęci zdobycia informacji: „co tutaj robisz? skąd przyjechałaś? czym się zajmujesz w życiu?” – pytań tak typowych dla naszego myślenia, gdy poznajemy innego.
Reagowali na mnie tak, jakbyśmy się znali od 100 lat, jakby wiedzieli o mnie wszystko.

Nie było potrzeby nazywania, wartościowania, osądzania. 

Pytali natomiast o odczucia – „czy jesteś szczęśliwa? czy to ci się podoba? czy chciałabyś zobaczyć coś pięknego?” Ale tak naprawdę nasze porozumienie odbywało się w przestrzeni poza słowem.

Było współuczestniczeniem, współodczuwaniem.
To, co ujęło mnie w nich najbardziej, to zawsze obecny na ich twarzach życzliwy uśmiech.

Promieniowanie ciepła i dobroci. Uśmiech szczególny.

Inny od tego, który widzimy często na spotkaniach towarzyskich czy na okładkach gazet. 

Uśmiech emanujący wewnętrznym światłem, wyciszeniem i harmonią.

Kojący. Dający poczucie bliskości, przynależności.
Ulotne chwile wspólnej radości, spotkania w drodze, na ulicach, w świątyniach, w klasztorach.
Jaśniejące oblicza i dłonie złożone w geście pozdrowienia –

NAMASTE – „Bóg we mnie oddaje pokłon Bogowi w tobie” – 

to właśnie najpiękniejsze przeżycia jakie podarował mi Wschód.



„Wędrując poznajemy świat, ludzi, a przede wszystkim samych siebie. Każde zdarzenie, spotkanie każdego człowieka zmienia nas, odkrywając jeszcze jeden fragment naszej tajemnicy.
Wędrówka jest permanentną gotowością do odkrywania i poszukiwania, wieczną młodością.
Aby wędrować, nie trzeba stać się bogatym czy biednym. Jest to stan umysłu wolnego od przywiązania, kiedy nagroda czy strata przyjmowane są z równym zadowoleniem” (Mal Sunjandar)

PRZYJACIEL ZAWSZE PRZYBYWA Z DALEKA

„To wielka rzecz być znowu w drodze” (Nansen)



Podjąć trud, by dotrzeć do nieznanych miejsc, w których odkryjemy nową cząstkę prawdy o sobie. Gdziekolwiek bowiem jesteśmy, odkrywamy nie tylko nowe przestrzenie poza nami, ale również w nas.
Droga jest poszukiwaniem, odkrywaniem, doskonaleniem.
Droga nie zmierza do celu.



„Droga jest celem” (Lao Tsy)



Wędrujemy ponieważ odczuwamy brak, tęsknotę za czymś nieokreślonym.
Tęsknotę za samym sobą, za spełnieniem.
Poszukujemy odpowiedzi na pytania:
Kim jestem? Kim pragnę być? Czy potrafię odczytywać znaki?
Najważniejsze zdarza się na rozstajach dróg.

Spotkanie

Dotknięcie innego. Rozmowa.
Odczucie więzi. Początek przyjaźni. Radość z cudzego istnienia.
Na rozstajach dróg ścieżki schodzą się i rozchodzą.
Spotkanie trwa zaledwie i aż chwilę.
Musimy się rozstać, gdyż każdy wędruje swą własną, samotną drogą.
Być może już nigdy więcej nie spotkamy się.
Być może raz jeszcze połączy nas kiedyś przypadek.
Lecz  przyjaciele z daleka nie raz jeszcze powrócą.
Jak stale powracające nocą gwiazdy.
Przybędą w chwilach zwątpienia i utraty sił.
Na nowo wskrzeszając w nas ogień i pragnienie dalszej wędrówki.
Dlaczego przybywają zawsze z daleka?
Być może dlatego, że daleko wyruszyli.
I wiele na swej drodze widzieli, wiele przeżyli, by wiedzieć jak rzadkim i pięknym zjawiskiem jest prawdziwe spotkanie. Chwilą spełnienia, na którą czasem czeka się latami.

A przyjaciele bardzo cennym darem. Ponieważ pragną być dla siebie



„Oknem w poszerzony wszechświat istnienia... nie lustrem” (Rilke)   







NA CZAS - VIVERE / BOLOGNA



 

„Iza, według obliczeń geologów kontynent afrykański dryfuje w kierunku północy.

W odpowiednim czasie zmiażdży Italię i Grecję, zamykając na zawsze Morze Śródziemne,

a tłoczące się masy kontynentu Afryki mają wypiętrzyć góry wielkości Himalajów od Paryża aż do Calcuty. Donoszę ci o tym, jeśli masz jakieś interesy w Italii, to winnaś je pokończyć w najbliższych

20 tysiącach lat.

Jeśli spoglądasz często na Księżyc, to wiedz, że owo ciało niebieskie oddala się od ziemi 4 cm na rok, aby w odpowiednim również czasie wymknąć się z pod kontroli naszego globu, odpływając w kosmiczną dal. Zakłócenia, jakie to spowoduje w obrotach kuli ziemskiej, są nieprzewidywalne,

dlatego też mówię ci o tym na czas, abyś mogła napatrzyć się Księżycowi teraz,

kiedy jest prawie na wyciągnięcie dłoni.” (Adam Korpak)

 

Piazza Santo Stefano. Świt.
Drogi zbiegają się, krzyżują i rozchodzą.
To moje centrum, mój środek miasta.
Nad portalem średniowiecznej bazyliki gest dłoni skierowany w górę.
W ogrodzie trzy cyprysy.
Nagrzane wczorajszym słońcem mury wibrują stłumionym echem śpiewu mnichów.
Siedzę na kamieniach pod ścianą świątyni, tuż obok wejścia.
Drzwi są zamknięte.
To moje miejsce zatrzymania, wyciszenia, wglądu.
Rozhuśtane dzwonami powietrze wchłania intensywny aromat porannego espresso.

Przestrzeń przecinają koła rowerów – wirujące fragmentami zmiennych obrazów jak mandale.
Budzą się dźwięki.
Gdzieś z oddali dochodzą pierwsze klaksony pędzących skuterów, szum samochodów, startujące autobusy. Bliżej – radosne pozdrowienia sąsiadów i sklepikarzy.
Kloszard w zimowej czapie składa posłanie – kartony.

Potem pcha przed siebie wózek z marketu, przepełniony znalezionymi na ulicach przedmiotami.



Teraz jego własny, intymny zbiór rzeczy.

Rzeczy oswojone.

Wszystko, co posiada – a niewiele.



Zamykam oczy, oddycham.
Nogi złożone w lotosie czują przyciąganie ziemi. Głowa dotyka nieba.


Tyle obrazów nagromadziło się pod przymkniętymi powiekami, tyle przechwyconych dźwięków, tyle zapachów, fragmenty rozmów, słowa, głosy, śmiech, kolory – wszystkie odcienie czerwieni, oranżu, ciepłych żółcieni.
Projekcja urwanych epizodów, nakładających się warstwowo bez ciągłości i porządku.
Obszerna materia doznań, które zrodziły się w tak krótkim czasie, po tylu miesiącach białych,

zimnych dni w dalekim kraju. Intensywność przeżyć, ich wielość i różnorodność oszałamia, porywa, unosi.

Tak nagle, tak gwałtownie roztopiła się pod stopami skorupa zamrożonego świata, pojawiło się ciepłe światło, biel rozszczepiła się na intensywne odcienie barw.



Widzę miasto – miasto labirynt, miasto sezam.

Tajemnicze przejścia z arkadami, masywne, ciężkie drzwi, okrągłe dzwonki, zasłonięte okna, wyblakłe bordowe draperie, żaluzje, ornamenty, kolumny, znikające freski, święte obrazy, stare napisy sklepowe, numery, daty, nazwiska, popiersia, głowy, niedokończona fasada bazyliki San Petronio.
Dotykam skóry miasta, szorstkości kamieni, powierzchniowej tkanki rzeczy.

Skóry imponujących, wielowiekowych struktur architektonicznych, oddanych we władanie słońcu i czasowi.

Gruba, łuszcząca się faktura teatralnej scenografii, przez wieki wieków zmieniających się spektakli,

żyje i umiera, trwa i odchodzi, poddana naturalnym siłom i rytmom przemiany.

To codzienna relacja na żywo z kruchości istnienia, krok po kroku, spojrzenie po spojrzeniu.

Naturalne promienie światła zacierają rysy twarzy włoskich Madonn z fresków na fasadach miasta.

Madonny i kobiety wielkich mistrzów znajdują schronienie we wnętrzach muzeów i świątyń.

Na ulicach sztuczne światło eksponuje piękno kobiet obecnego czasu. Piękno znakomitych modelek, reklamujących rozmaite produkty na gigantycznych bilboardach i light boxach.

Szkoda tylko, że do świata reklamy ktoś zuchwale uprowadził z zacisza muzeum samą Wenus Botticellego, obarczając symbol piękna misją promowania jakiegoś produktu XXI wieku.



Kobieto Botticellego, czy nie lepiej byłoby, gdyby twój wizerunek pozostał ukryty na dnie lustra?

Czy te znikające na słońcu nie spotyka większa łaska?


Znikające freski na fasadach pałaców, świątyń, w zaułkach arkad, przypominają mi wyrazistą scenę 
z „Rzymu” Federica Felliniego. Ekipa budująca metro, przebijając się przez kolejne ściany rzymskich podziemi, przypadkowo natrafia na wnętrze antycznego pałacu, przez wieki szczelnie zamkniętego przed światem. Oczom archeologów ukazują się olśniewające freski. Widzenie trwa chwilę jedynie.

Wdziera się powietrze, obrazy błyskawicznie znikają. Już nie powrócą. Należą do innego czasu.

Do innego świata. Piękno rozpada się w nicość na oczach patrzącego.

Ślady dawnego nieprzerwanie odchodzą, przemijają. To ostatni moment, aby je zobaczyć, ostatni moment,

aby zdążyć na czas. Wciąż jeszcze bowiem włoskie krzywe wieże, centymetr po centymetrze skłaniające się ku ziemi, dotykają wierzchołkami południowego nieba. Wciąż jeszcze lśni w słońcu piękno, u podstaw sprzeczne z porządkiem i prawami liczb, u podstaw skazane na upadek. Wciąż jeszcze obrazy włoskich mistrzów emanują światłem tajemnicy.



„I choć tysiąc razy malowali madonny i świętych, i choć niektórzy z nich w mniszym habicie na klęczkach malowali, i choć ich Madonny czynią cuda aż po dzisiejszy dzień: wszyscy oni posiadali

tylko jedną wiarę i jedna religia przenikała ich żarem: tęsknota za sobą samym.

Ich najwyższe zachwyty były znaleziskami, których się dokopywali w swojej własnej głębi.

Drżąc, unosili je ku światłu. A ponieważ światło wówczas pełne było Boga, przeto ON przyjmował

ich dary (...) Nie macie ich znać i klasyfikować i sądzić jak to chętnie czynicie. Musicie ich kochać. Potraficie to jeszcze? To jest właśnie ta próba (...)

Byli zupełnie takimi samymi jak najlepsi z nas. Ich tęsknoty trwają w nas nadal, zaś nasze tęsknoty pozostają, aż osłabniemy, żywe w innych, póki się one w którychkolwiek z Ostatnich nie spełnią.

Ci dopiero będą potem początkiem. My jesteśmy przeczuciami i snami.” (Rilke „Dziennik florencki”)



Niedaleko piazza Santo Stefano, na via Fondazza kiedyś pachniała farbami i terpentyną pracownia wielkiego mistrza. Giorgio Morandi tworzył w mieście – labiryncie w ubiegłym stuleciu.

Odsłonił obszar, gdzie cała tajemnica istnienia dotknięta jest poprzez wgląd w parę ustawionych obok siebie przedmiotów. Przedmiotów zwyczajnych, codziennych.

Butelki, kubki, miseczki, puszki, flakony, czasem owoc lub muszla.



Jego własny, intymny zbiór rzeczy.

Rzeczy oswojone.

Tak niewiele, a na obrazach wszystko.


W pracowni malarza pozostały przedmioty, w muzeach pozostały obrazy przedmiotów.

Te pierwsze, choć zastygły nieruchomo, obejmuje teraz inny ruch przestrzeni, inny czas.

Te drugie oddychają ciszą i światłem wieku, który minął.

Ciągle przeglądają się w oczach, które je zobaczyły.

Dostrzeżone i oswojone, dotknięte głęboko, stały się obrazem przestrzeni pomiędzy sobą a patrzącym, przestrzeni wokół siebie i patrzącego.

„Sław przed Aniołem świat (...)
Pokaż mu rzeczy zwykłe, co z pokolenia
na pokolenie żyją w nas jako nasza własność,
pod ręką, w spojrzeniu.
Powiedz mu rzeczy. (...)
Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom,
most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno –
najwyżej: kolumna, wieża ... Ale powiedzieć, zrozum,
o, powiedzieć tak, jak nawet samym rzeczom
nie marzyło się nigdy.”
(Rilke „Elegie Dunejskie”)



Ktoś powiedział, że jesteśmy tylko epizodem w życiu przedmiotów.

Znikamy przecież szybciej, a w przedmiotach pozostaje jeszcze na jakiś czas energia i pamięć o człowieku.
Ile istnień opierało się w zamyśleniu o wytarte kolumny miasta – labiryntu?
Ile myśli tworzyło aurę tego miejsca?



Długie, tajemnicze przejścia z rzędami kolumn, ciągnące się wzdłuż ulic, sprawiają wrażenie magicznych korytarzy. Wejście. Wyjście. Wejście. Wyjście.

Kolumny przypominają buddyjskie młynki modlitewne.

Przechodząc pomiędzy wejściem a wyjściem dotykam ich dłonią, wprawiając w ruch mantry – wibracje.

To ruch, by pamiętać, by stale być uważnym.

Przejście jest zatrzymaniem w ruchu, uwalnianiem się od zbędnych bagaży myśli, zniekształcających obraz rzeczywistości, przygotowaniem do wyjścia na place.

Place. Nagrzane słońcem place. Szczególne, istotne obszary miasta.

Plac to spotkanie. To ruch w zatrzymaniu.

Na placach samotni i ci w grupach przyjaciół siadają obok siebie, by rozmawiać i milczeć, patrzeć, śpiewać, grać, poczuć energię wspólnej obecności.
Dla ludzi Południa muzyka jest czymś tak naturalnym, wszechobecnym i niezbędnym jak powietrze.

Oni sami są muzyką – ekspresją, melodią i rytmem. Ich spojrzenia, mowa, barwy i intonacje głosu, gesty,

ruch, otwartość, żywiołowość, spontaniczność, allegria.

Na place przychodzą ze wszystkich stron miasta wędrowni artyści, grajkowie, poeci, klowni i kuglarze.

Niosą ze sobą wiarę w magiczną moc widowiska, w cud przemiany, w poezję cyrku – jedności życia i sztuki.

W poezję utraconego dzieciństwa, niewinną czystość wzruszeń.

Niosą nadzieję odnalezienia siebie, tęsknotę powrotu do źródła.
Widzę barwną paradę dziwnych postaci wędrującą przez miasto.

Peruki, kostiumy, szczudła, kukły, chorągwie, sztandary, bębny, trąby, gwizdki.

Nagle, niespodziewanie spada z nieba wielki deszcz.

Spoglądają w górę, przymykają oczy, unoszą ręce, uśmiechają się.

Deszcz ich przenika, uwalnia, oczyszcza – więc chłoną go garściami, ustami, całym ciałem.

Wstępuje w nich jakaś nowa, rozpierająca energia – obejmują się, krzyczą, tańczą, biegną przed siebie z uniesionymi ramionami – piękni, wolni i silni.

Czy to zbiorowe katharsis?

Deszcz, znak z nieba. Oni, znak z ziemi.

Magiczny rytuał żywiołów wieńczy znak połączenia nieba z ziemią – spektakularna tęcza. 

Patrzę i oczom nie wierzę. Rozglądam się, szukam FeFe.

Może siedzi wysoko na jednym ze swoich dźwigów, z tubą megafonu przy twarzy, a obok operatorzy kamer...

i falują na wietrze ich przeciwdeszczowe peleryny.

Czy jestem w Cinecittà?


Kiedy odchodzą ostatni klowni, bezdomny doznaje iluminacji, płoną światłem jego dłonie.



Nocne miasto. Mijam zwinięte parasole przed Doge Cafè. Zatrzymuję się. Nie mogę odejść.

Dwa parasole – czekające na świt – jak dwa drzewa wyrastające z jednego pnia, jak dwie odległe kolumny podtrzymujące jedno sklepienie.

Jest w tych przedmiotach melancholia oczekiwania i bezwzględne przypisanie do miejsca. Nieruchomość.
Przypominam sobie, dawno widziany, lecz stale powracający, obraz lotni płynącej swobodnie ponad wzgórzami. Na lotni dwie postaci. Wysoko. Wysoko w górze.



W zaułkach miasta – labiryntu spotykam chłopaka o „obliczu pełnym marzeń”.
Efemeryczny, milczący, pojawia się na moment, by za chwilę znowu zniknąć.

Tajemniczy towarzysz mojej wędrówki. Postać – lustro. Widzę w nim swoje własne odbicie.

Samotność, nostalgię, mgliste marzenia i gotowość do przejścia, gotowość do przemiany, zachowując „oczy otwarte, serce otwarte”.



„Nagle ogarnęło mnie zniechęcenie: miałem dość całej tej przechadzki, wszystko mi zobojętniało. (…) Kiedy uniesienie mijało, ogarniało mnie uczucie zawodu: we mnie, wokół mnie wszystko stawało się puste i gorzkie, a doznanie miłości stygło. (…) Jak gracz, wszystko stawiałem na jedną kartę: zawsze pragnąłem jakiegoś nienazwanego upojenia lub nicości. Richter był spokojny, wesół, zadowolony, spoglądał to na lasy, to na dolinę, to znów ku niebu, na którym rychło miały wzejść pierwsze gwiazdy. Kiedy schodziliśmy, zaczął mówić, a raczej postanowił, że zacznie rozmowę, zdawał sobie bowiem sprawę, że moja wyobraźnia szamoce się między nadmiarem a niedosytem: dojrzewając, twierdził, człowiek uczy się wyżej cenić pełnię niż zbytnią obfitość, spokojną radość niż nieokreśloną tęsknotę. Przemawiając tak, szedł szybko, rzadko spoglądając na drzewa, a za to uparcie wpatrując się w coś,

co widział przed sobą. Mówił dla mnie, ale nie do mnie. Zdawało się, że spieszy ku jakiemuś światłu,

które dostrzegał w sobie.” (Hofmannsthal)



Bologna 2002 - 2004







INSTALACJA "NIEBO UWAGI LOTNEJ" - SZTANDARY W TEATRZE WĘGAJTY


„Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża.

Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha”  ( Ew. wg. Jana, 3,8)​





1. Sztandar Surynowy - Nie Pułapka na Wiatr z Sutrą Serca



Wacek Sobaszek opowiedział mi kiedyś o rysunku Andrzeja Suryna pt. „Pułapka na wiatr”.

Był to podobno czarny okrąg na białym tle.

Wyobraziłam sobie prostokąt z wyciętym kołem – dziurą, przez którą swobodnie hula wiatr.

Spodobała mi się ta Surynowa pułapka – nie pułapka, nie pułapka, która nie chwyta, lecz puszcza…
nie pułapka, która nie jest klatką, więzieniem, zatrzymaniem…
nie pułapka, która może być ideą nadania kształtu, bramą, przejściem, przemianą, dotknięciem, oswojeniem, zachwyceniem, modlitwą, spełnieniem, wyodrębnieniem z przestrzeni i zjednoczeniem z przestrzenią.
Czarny okrąg na białym tle to symbol buddyjski i taoistyczny oznaczający zwieńczenie pracy nad rozwojem duchowym. Duch człowieka staje się jednością z duchem wszechświata, z podstawową energią.

Znak Wielkiej Pustki, która jest Pełnią.
W języku greckim ten sam wyraz pneuma oznacza i wiatr i ducha.
Czy  Andrzejowa pułapka na wiatr jest tożsama z symbolem spełnienia duchowego?
Medytujący Andrzej z niebem w głowie, z ziemią w brzuchu i z wiatrem w sercu, na pytanie  -

co to jest ten cały wiatr? – odpowiada – nasza miłość przebrana za wszystko ...



ziemia w moim brzuchu
niebo w mojej głowie
- w sercu wiatr
- ten poranek jak dar
- nie bój się

wiatr rwał go na strzępy
lecz coś pozostało,
to było wszystko…



Właśnie mijam, a rosnę. Właśnie znikam, a coraz jestem.


Cały wiatr. Co to jest ? Nasza miłość przebrana za wszystko…

kiedy mówił o miłości, płakał
kiedy mówił o miłości, śmiał się
ja robiłem to samo
las robił to samo
to samo się robiło

moje serce galopuje
Himalayah ! Himalayah !

popołudnie roztapiało się
w wieczór
wielcy przezroczyści siedzieli
na wzgórzach i tkali
zasłony mroku
słońce wylewało resztki złota
na zmęczoną ziemię –
żadnego człowieka
umilkły ptaki
dłonie uniesione znaczyły



Andrzej Sulima Suryn



OM GATE GATE PARAGATE PARASAMGATE BODHI SVAHA



2. Sztandar Stedowy Małej Guliwerki



Piosenka dla każdej prawdziwej guliwerki

(najmniejsza wśród najmniejszych - ta oczywiście jest największą guliwerką!)



jak ten wiatr, co lata
- i z pasją i spokojnie
wszechstronnie a bezstronnie
polećże, maleńka
poleć samiuteńka
aż na koniec świata:
w głębiny własne i przepastne

znajdziesz się nieraz w okrutnej biedzie
droga jest ciemna, samo - potrzasków pełna
znikąd donikąd pozornie wiedzie
nieraz potopem zaleją cię łzy
będziesz rwać włosy z głowy niemocy, rwij
będziesz z rozpaczy wyć wniebogłosy, wyj

lecz spróbuj ponad tym
ponad obłędną kolistą ramą
uważną być prawdziwą damą
(wszystkie się rodzą cnoty
z nieba uwagi lotnej)
uważną ponad każdy stan
uważną poprzez każdą z ran
od ciosów otrzymanych
a także zadawanych
zobacz siebie, nie w lustrach upiększonych
oczu partnerów w ciebie jak w  obraz zapatrzonych
lecz w oczach czystych
lazuru, co go ni wymaluj ni wypisz
taki przejrzysty

ujrzawszy siebie, ujrzysz pole
nieskończenie wolne
nieskończenie schludne
nieskończenie cudne
ujrzawszy pole, ujrzysz siewcę przecudnego
słońcem pierwszodziennym i rosą drugonocną
twe piersi zapłoną
nigdy nie umrzesz

wiecznie młodego narzeczonego
wiecznie młodą będziesz narzeczoną


Edward Stachura





3. Sztandar łuk for Kim Ki-Duk



Piękno brzmienia i siła napiętego łuku. Chcę tak żyć, aż do dnia mojej śmierci.
Kim Ki – duk





4. Sztandar Wschodzacego Słońca Szambali



Dopóki istnieje przestrzeń, dopóty trwam, trwam, aby służyć.                                          
Dalaj Lama





5. Sztandar Węża Polarnego



W krainie Wschodzącego Słońca wąż jest duchem opiekuńczym, symbolem mądrości, wieczności,

odnowy i uzdrawiania. Węgajcki dwugłowy Wąż Polarny jest symbolem oddanego Przyjaciela Yin Yang.







STOCK EXCHANGE SATORI - DIGITAL MANDALA

"Medytacja w lesie - Hommage a Thomas Merton”



STOCK EXCHANGE SATORI nawiązuje do tradycyjnej mandali buddyjskiej.

Mandala to harmonijne połączenie koła i kwadratu, gdzie koło jest symbolem nieba, transcendencji,

sfery zewnętrznej, natomiast kwadrat symbolizuje ziemię i człowieka, sferę wewnętrzną.

Obie figury łączy punkt centralny, który jest zarówno początkiem jak i końcem całego układu.

Mandala buddyjska jest również symbolicznym obrazem wyzwolenia, doznanego poprzez wyjście z uwarunkowanego świata. W filozofii buddyjskiej przyczyny cierpienia uwarunkowanego świata, przedstawione

są jako cztery słabości - gniew, duma, pragnienie, zazdrość, Praca z tymi negatywnymi emocjami, za pomocą czterech ścieżek mądrości, prowadzi do przemiany percepcji i odkrycia prawdziwej natury człowieka – podstawowego dobra, miłości i współczucia.


W DIGITAL MANDALA przyczyny uwarunkowania przedstawione są symbolicznie poprzez kompozycję kodów cyfrowych, a dokładnie – ciągów liczb z notowań światowej giełdy. Codzienna rzeczywistość człowieka zdominowana jest obecnością liczb. Nie tylko w kontekście ekonomii i spekulacji giełdowych, również jako zapis wszelkiego rodzaju informacji. Żyjemy w rzeczywistości cyfrowej. Matematyczna konstrukcja jest bazą zarówno stworzonej przez człowieka cywilizacji jak i zdaje się nieskończonej ilości wszechświatów.
Liczby, które porządkują struktury świata, stały się również jego uwarunkowaniem, a „otwierający wiele możliwości” pieniądz – formą zniewolenia.

DIGITAL MANDALA poszukuje odpowiedzi czym jest, czym może być przestrzeń dla wolności i wyborów człowieka otoczonego zamkniętymi systemami świata liczb.

W centrum cyklu STOCK EXCHANGE SATORI, w punkcie połączenia koła i kwadratu, ukazuje się oblicze medytującego Buddy, symbol przebudzonego umysłu i otwartego serca duchowej tradycji Wschodu.
DIGITAL MANDALA składa się z 12 wariantów tego samego obrazu. Każdy wariant zbudowany jest z przekształcenia kompozycji identycznych znaków graficznych, 12 razy zdeformowanych za pomocą programu komputerowego. Cykl zniekształconych obrazów nawiązuje do buddyjskiego, rytualnego sypania, a następnie rozsypywania mandali z piasku. Rytuał ten symbolizuje nietrwałość wszelkich zjawisk, ulotność, przemijanie,

a także stale powtarzający się cykl narodzin i śmierci, koło życia, gdzie wszystko wzajemnie się przenika, tworząc  niepodzielną, zwartą całość. Efemeryczny świat zjawisk objawia się na fundamencie nieuchwytnego świata wiecznych prawd. Poszukując tego, co wieczne pośród tego, co efemeryczne, docieramy na „drugi brzeg” świata systemów, zbliżając się do granic poznania tajemnicy koła i kwadratu, tajemnicy wszechświata

i wszechistnienia.
DIGITAL MANDALA przybrała formę tkanin falujących na wietrze, aby tak, jak buddyjskie chorągiewki modlitewne swobodnie unosić w przestrzeni wszechświata zakodowane w symbolicznych znakach słowo. Środkiem masowego przekazu informacji DIGITAL MANDALA jest więc kosmiczny wiatr.
Według tradycji, Budda Siakjamuni siedząc pod drzewem figowca, gdzie doznał oświecenia, skierował swą twarz na Wschód,

w kierunku skąd każdego dnia przychodzi brzask – symbol duchowego, wewnętrznego światła.

DIGITAL MANDALA poświęcona jest pamięci Thomasa Mertona, nie pogodzonego outsidera, poety, pisarza, pustelnika, mnicha tradycji chrześcijańskiej, nazwanego przez wschodnich buddyjskich Mistrzów „Buddą Zachodu”.


Inspiracją dla cyklu STOCK EXCHANGE SATORI jest „Dzień Obcego” Thomasa Mertona.


Prezentacje STOCK EXCHANGE SATORI – DIGITAL MANDALA



2004 - Otwarta Pracownia, Kraków,
2004 - Art Research Center Artpool, Budapeszt, Węgry
2005 - Centre en Art Actuel Le Lieu, Quebec, Kanada
2005 - Górnośląskie Centrum Kultury, Katowice
2006 - Łąka Anioła, Niżowa
2006 - Las Teatru Węgajty, Off Festival
2006 - Wieża Ciśnień Jacka Adamasa – Worławki
2006 - Kamień Andrzeja Suryna w lesie między Gotkami i Nowym Kawkowem, Warmia
2007 - Plaża w Kokkino Nero, Grecja.
2011 –Wall Street, New York City, USA.



Thomas Merton - "Dzień Obcego" - fragment



„Obcy – marginesowy, wyjątkowy status; poeta, widz «czasami niewinny, a czasami winny»
mnich, nie pogodzony, nieprzystosowany, dziwny, przybysz z zewnątrz, ktoś nie należący do tego świata.
Nie zamierzam być obywatelem numer 152037.
Nie zgadzam się na bycie poetą numer 2291.
Nie rozpoznaję siebie w kategorii antyspołecznego i wywrotowego elementu, pod którą prawdopodobnie funkcjonuję w kartotece jakiegoś oddziału jakiegoś tam departamentu. Być może połknęła mnie jakaś maszyna IBM w Waszyngtonie, ale nie może mnie strawić. Jestem niestrawny: kapłan, którego nie można przełknąć, mnich, na którego temat notorycznie dyskutują w Rzymie, uważając go za jeden z problemów współczesnego Kościoła, poważni seminarzyści w błyszczących okularach.
Nie wybrałem bycia akceptowalnym. Nie wybrałem bycia nieakceptowanym. Nie czuję żadnego osobistego związku z niestrawnością urzędników, krytyków, duchownych, gospodyń domowych, domorosłych socjologów.
To oni cierpią na niestrawność. Nie mogę nic na to poradzić.
Nie ma większego ubóstwa niż ubóstwo bogaczy, niedoli bardziej ponurej niż dostatek. Zamożność jest trucizną. Nie ma większej biedy od tej, która istnieje tam, gdzie technologia osiągnęła sukces.
Wiem, że jest to twarda mowa i że mówienie o takich rzeczach trudno znosić w krajach, w których wielu ludziom brakuje wszystkiego. Tutaj potrzeby są jeszcze większe. Pełne żołądki nie przyniosły pokoju i zadowolenia, lecz otępienie, a i bynajmniej nie wszystkie żołądki są pełne. Otępienie jednak w taki sam sposób obejmuje wszystkich.

Trzeba być samotnym, poza tym wszystkim, na wygnaniu ciszy, przemawiać w pewnym sensie tak, jak czyni to więzień polityczny. Niezależnie od tego, gdzie przebywa, niezależnie od tego, jaka będzie moc jego wyrazu

i protestu, ostatecznie poeta znajdzie się tu, gdzie ja jestem. Sam, milczący, zobowiązany do wielkiej ostrożności, by nie powiedzieć tego, czego nie ma na myśli, nie dać się skłonić do mówienia jedynie tego, co inni chcą, by mówił, nie mówić tego, czego inni mogliby od niego oczekiwać na podstawie tego, co powiedział

w swoich poprzednich utworach.
Poeta musi być wolny od wszystkich, a nade wszystko od samego siebie, gdyż właśnie z powodu swojego „ja” wpada w sidła innych. Wolność znajduje się pod ciemnym drzewem, które wyrasta ze środka nocy i milczenia, pod drzewem raju, axis mundi, które jest także Krzyżem.

Widziałem samolot SAC, z bombą w środku; przelatywał nisko nade mną i spojrzałem spośród drzew prosto na zamknięty luk metalicznego ptaka z naukowo spreparowanym jajem pod sercem – łono, co łatwo i mechanicznie się otwiera! Nie sadzę, by ta technologiczna macierz była przyjazna czemukolwiek, w co wierzę. Jednak, jak wszyscy inni, żyję w cieniu apokaliptycznego cheruba. Obserwowany przezeń, bezosobowo.

Jego numer rozpoznaje mój numer. Czy przygotowują się one, by w pewnym momencie zbiec się w życzliwym umyśle komputera? To mnie nie dotyczy, żyję bowiem w lesie, jako przypomnienie, że wolno mi nie być numerem.
Tak naprawdę istnieje wybór.”

 

bottom of page