top of page

Publikacja - "EleWator" nr 5 

 

Indi / Izabella Pajonk  "Na Czas" - esej i fotografie z cyklu "Vivere" 

Indi / Izabella Pajonk - Na Czas

 

Według obliczeń geologów kontynent afrykański dryfuje w kierunku północy.

W odpowiednim czasie zmiażdży Italię i Grecję, zamykając na zawsze Morze Śródziemne, a tłoczące się masy kontynentu Afryki mają wypiętrzyć góry wielkości Himalajów od Paryża aż do Calcuty.

Donoszę ci o tym, jeśli masz jakieś interesy w Italii, to winnaś je pokończyć w najbliższych 20 tysiącach lat.

Jeśli spoglądasz często na Księżyc,

to wiedz, że owo ciało niebieskie oddala się od ziemi 4 cm na rok, aby w odpowiednim również czasie wymknąć się z pod kontroli naszego globu, odpływając w kosmiczną dal. Zakłócenia, jakie to spowoduje w obrotach kuli ziemskiej, są nieprzewidywalne, dlatego też mówię ci o tym na czas, abyś mogła napatrzyć się Księżycowi teraz, kiedy jest prawie na wyciągnięcie dłoni.

(Adam Korpak)

Piazza Santo Stefano. Świt.

Drogi zbiegają się, krzyżują i rozchodzą.

To moje centrum, mój środek miasta.

Nad portalem średniowiecznej bazyliki gest dłoni skierowany w górę.

W ogrodzie trzy cyprysy.

Nagrzane wczorajszym słońcem mury wibrują stłumionym echem śpiewu mnichów.

Siedzę na kamieniach pod ścianą świątyni, tuż obok wejścia.

Drzwi są zamknięte.

To moje miejsce zatrzymania, wyciszenia, wglądu.

Rozhuśtane dzwonami powietrze wchłania intensywny aromat porannego espresso.

Przestrzeń przecinają koła rowerów – wirujące fragmentami zmiennych obrazów jak mandale.

Budzą się dźwięki.

Gdzieś z oddali dochodzą pierwsze klaksony pędzących skuterów, szum samochodów, startujące autobusy.

Bliżej – radosne pozdrowienia sąsiadów i sklepikarzy.

Kloszard w zimowej czapie składa posłanie – kartony. Potem pcha przed siebie wózek z marketu, przepełniony znalezionymi na ulicach przedmiotami. Teraz jego własny, intymny zbiór rzeczy. Rzeczy oswojone.

Wszystko, co posiada – a niewiele.

 

Zamykam oczy, oddycham.

Nogi złożone w lotosie czują przyciąganie ziemi. Głowa dotyka nieba.

Tyle obrazów nagromadziło się pod przymkniętymi powiekami, tyle przechwyconych dźwięków, tyle zapachów, fragmenty rozmów, słowa, głosy, śmiech, kolory – wszystkie odcienie czerwieni, oranżu, ciepłych żółcieni.

Projekcja urwanych epizodów, nakładających się warstwowo bez ciągłości i porządku.

Obszerna materia doznań, które zrodziły się w tak krótkim czasie, po tylu miesiącach białych, zimnych dni w dalekim kraju. Intensywność przeżyć, ich wielość i różnorodność oszałamia, porywa, unosi.

Tak nagle, tak gwałtownie roztopiła się pod stopami skorupa zamrożonego świata, pojawiło się ciepłe światło,

biel rozszczepiła się na intensywne odcienie barw.

 

Widzę miasto – miasto labirynt, miasto sezam. Tajemnicze przejścia z arkadami, masywne, ciężkie drzwi,

okrągłe dzwonki, zasłonięte okna, wyblakłe bordowe draperie, żaluzje, ornamenty, kolumny, znikające freski, święte obrazy, stare napisy sklepowe, numery, daty, nazwiska, popiersia, głowy, niedokończona fasada bazyliki San Petronio.

Dotykam skóry miasta, szorstkości kamieni, powierzchniowej tkanki rzeczy.

Skóry imponujących, wielowiekowych struktur architektonicznych, oddanych we władanie słońcu i czasowi. Gruba, łuszcząca się faktura teatralnej scenografii, przez wieki wieków zmieniających się spektakli, żyje i umiera, trwa i odchodzi, poddana naturalnym siłom i rytmom przemiany.

To codzienna relacja na żywo z kruchości istnienia, krok po kroku, spojrzenie po spojrzeniu.

 

Naturalne promienie światła zacierają rysy twarzy włoskich Madonn z fresków na fasadach miasta.

Madonny i kobiety wielkich mistrzów znajdują schronienie we wnętrzach muzeów i świątyń.

Na ulicach sztuczne światło eksponuje piękno kobiet obecnego czasu.

Piękno znakomitych modelek, reklamujących rozmaite produkty na gigantycznych bilboardach i light boxach. Szkoda tylko, że do świata reklamy ktoś zuchwale uprowadził z zacisza muzeum samą Wenus Botticellego, obarczając symbol piękna misją promowania jakiegoś produktu XXI wieku.

Kobieto Botticellego, czy nie lepiej byłoby, gdyby twój wizerunek pozostał ukryty na dnie lustra?

Czy te znikające na słońcu nie spotyka większa łaska?

 

Znikające freski na fasadach pałaców, świątyń, w zaułkach arkad, przypominają mi wyrazistą scenę z „Rzymu” Federica Felliniego. Ekipa budująca metro, przebijając się przez kolejne ściany rzymskich podziemi, przypadkowo natrafia na wnętrze antycznego pałacu, przez wieki szczelnie zamkniętego przed światem.

Oczom archeologów ukazują się olśniewające freski. Widzenie trwa chwilę jedynie.

Wdziera się powietrze, obrazy błyskawicznie znikają. Już nie powrócą. Należą do innego czasu.

Do innego świata. Piękno rozpada się w nicość na oczach patrzącego.

 

Ślady dawnego nieprzerwanie odchodzą, przemijają.

To ostatni moment, aby je zobaczyć, ostatni moment, aby zdążyć na czas.

Wciąż jeszcze bowiem włoskie krzywe wieże, centymetr po centymetrze skłaniające się ku ziemi,

dotykają wierzchołkami południowego nieba. Wciąż jeszcze lśni w słońcu piękno, u podstaw sprzeczne z porządkiem i prawami liczb, u podstaw skazane na upadek. Wciąż jeszcze obrazy włoskich mistrzów emanują światłem tajemnicy.

 

I choć tysiąc razy malowali madonny i świętych, i choć niektórzy z nich w mniszym habicie na klęczkach malowali, i choć ich Madonny czynią cuda aż po dzisiejszy dzień: wszyscy oni posiadali tylko jedną wiarę i jedna religia przenikała ich żarem: tęsknota za sobą samym. Ich najwyższe zachwyty były znaleziskami, których się dokopywali w swojej własnej głębi. Drżąc, unosili je ku światłu. A ponieważ światło wówczas pełne było Boga, przeto ON przyjmował ich dary (...) Nie macie ich znać i klasyfikować i sądzić jak to chętnie czynicie. Musicie ich kochać. Potraficie to jeszcze? To jest właśnie ta próba (...) Byli zupełnie takimi samymi jak najlepsi z nas. Ich tęsknoty trwają w nas nadal, zaś nasze tęsknoty pozostają, aż osłabniemy, żywe w innych, póki się one w którychkolwiek z Ostatnich nie spełnią. Ci dopiero będą potem początkiem. My jesteśmy przeczuciami i snami. (Rilke „Dziennik florencki”)

 

Niedaleko piazza Santo Stefano, na via Fondazza kiedyś pachniała farbami i terpentyną pracownia wielkiego mistrza. Giorgio Morandi tworzył w mieście – labiryncie w ubiegłym stuleciu.

Odsłonił obszar, gdzie cała tajemnica istnienia dotknięta jest poprzez wgląd w parę ustawionych obok siebie przedmiotów. Przedmiotów zwyczajnych, codziennych.

Butelki, kubki, miseczki, puszki, flakony, czasem owoc lub muszla – jego własny, intymny zbiór rzeczy.

Rzeczy oswojone. Tak niewiele, a na obrazach wszystko.

W pracowni malarza pozostały przedmioty, w muzeach pozostały obrazy przedmiotów.

Te pierwsze, choć zastygły nieruchomo, obejmuje teraz inny ruch przestrzeni, inny czas.

Te drugie oddychają ciszą i światłem wieku, który minął. Ciągle przeglądają się w oczach, które je zobaczyły. Dostrzeżone i oswojone, dotknięte głęboko, stały się obrazem przestrzeni pomiędzy sobą a patrzącym, przestrzeni wokół siebie i patrzącego.

 

Sław przed Aniołem świat (...)

Pokaż mu rzeczy zwykłe, co z pokolenia

na pokolenie żyją w nas jako nasza własność,

pod ręką, w spojrzeniu.

Powiedz mu rzeczy. (...)

Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom,

most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno –

najwyżej: kolumna, wieża ... Ale powiedzieć, zrozum,

o, powiedzieć tak, jak nawet samym rzeczom

nie marzyło się nigdy.

(Rilke „Elegie Dunejskie”)

 

Ktoś powiedział, że jesteśmy tylko epizodem w życiu przedmiotów. Znikamy przecież szybciej, a w przedmiotach pozostaje jeszcze na jakiś czas energia i pamięć o człowieku.

Ile istnień opierało się w zamyśleniu o wytarte kolumny miasta – labiryntu?

Ile myśli tworzyło aurę tego miejsca?

 

Długie, tajemnicze przejścia z rzędami kolumn, ciągnące się wzdłuż ulic, sprawiają wrażenie magicznych korytarzy. Wejście. Wyjście. Wejście. Wyjście. Kolumny przypominają buddyjskie młynki modlitewne. Przechodząc pomiędzy wejściem a wyjściem dotykam ich dłonią, wprawiając w ruch mantry – wibracje.

To ruch, by pamiętać, by stale być uważnym.

Przejście jest zatrzymaniem w ruchu, uwalnianiem się od zbędnych bagaży myśli, zniekształcających obraz rzeczywistości, przygotowaniem do wyjścia na place.

 

Place. Nagrzane słońcem place. Szczególne, istotne obszary miasta. Plac to spotkanie. To ruch w zatrzymaniu. Na placach samotni i ci w grupach przyjaciół siadają obok siebie, by rozmawiać i milczeć, patrzeć, śpiewać, grać, poczuć energię wspólnej obecności.

Dla ludzi Południa muzyka jest czymś tak naturalnym, wszechobecnym i niezbędnym jak powietrze.

Oni sami są muzyką – ekspresją, melodią i rytmem.

Ich spojrzenia, mowa, barwy i intonacje głosu, gesty, ruch, otwartość, żywiołowość, spontaniczność, allegria.

 

Na place przychodzą ze wszystkich stron miasta wędrowni artyści, grajkowie, poeci, klowni i kuglarze.

Niosą ze sobą wiarę w magiczną moc widowiska, w cud przemiany, w poezję cyrku – jedności życia i sztuki.

W poezję utraconego dzieciństwa, niewinną czystość wzruszeń. Niosą nadzieję odnalezienia siebie, tęsknotę powrotu do źródła.

Widzę barwną paradę dziwnych postaci wędrującą przez miasto.

Peruki, kostiumy, szczudła, kukły, chorągwie, sztandary, bębny, trąby, gwizdki.

Nagle, niespodziewanie spada z nieba wielki deszcz. Spoglądają w górę, przymykają oczy, unoszą ręce, uśmiechają się. Deszcz ich przenika, uwalnia, oczyszcza – więc chłoną go garściami, ustami, całym ciałem. Wstępuje w nich jakaś nowa, rozpierająca energia – obejmują się, krzyczą, tańczą, biegną przed siebie z uniesionymi ramionami – piękni, wolni i silni.

Czy to zbiorowe katharsis? Deszcz, znak z nieba. Oni, znak z ziemi. Magiczny rytuał żywiołów wieńczy znak połączenia nieba z ziemią – spektakularna tęcza.

Patrzę i oczom nie wierzę. Rozglądam się, szukam FeFe. Może siedzi wysoko na jednym ze swoich dźwigów, z tubą megafonu przy twarzy, a obok operatorzy kamer... i falują na wietrze ich przeciwdeszczowe peleryny.

Czy jestem w Cinecittà?

Kiedy odchodzą ostatni klowni, bezdomny doznaje iluminacji, płoną światłem jego dłonie.

 

Nocne miasto. Mijam zwinięte parasole przed Doge Cafè. Zatrzymuję się. Nie mogę odejść.

Dwa parasole – czekające na świt – jak dwa drzewa wyrastające z jednego pnia, jak dwie odległe kolumny podtrzymujące jedno sklepienie. Jest w tych przedmiotach melancholia oczekiwania i bezwzględne przypisanie do miejsca. Nieruchomość.

Przypominam sobie, dawno widziany, lecz stale powracający, obraz lotni płynącej swobodnie ponad wzgórzami. Na lotni dwie postaci. Wysoko. Wysoko w górze.

 

W zaułkach miasta – labiryntu spotykam chłopaka o „obliczu pełnym marzeń”.

Efemeryczny, milczący, pojawia się na moment, by za chwilę znowu zniknąć. Tajemniczy towarzysz mojej wędrówki. Postać – lustro. Widzę w nim swoje własne odbicie. Samotność, nostalgię, mgliste marzenia i gotowość do przejścia, gotowość do przemiany, zachowując „oczy otwarte, serce otwarte”.

 

Nagle ogarnęło mnie zniechęcenie: miałem dość całej tej przechadzki, wszystko mi zobojętniało. (…) Kiedy uniesienie mijało, ogarniało mnie uczucie zawodu: we mnie, wokół mnie wszystko stawało się puste i gorzkie, a doznanie miłości stygło. (…) Jak gracz, wszystko stawiałem na jedną kartę: zawsze pragnąłem jakiegoś nienazwanego upojenia lub nicości. Richter był spokojny, wesół, zadowolony, spoglądał to na lasy, to na dolinę, to znów ku niebu, na którym rychło miały wzejść pierwsze gwiazdy.

Kiedy schodziliśmy, zaczął mówić, a raczej postanowił, że zacznie rozmowę, zdawał sobie bowiem sprawę, że moja wyobraźnia szamoce się między nadmiarem a niedosytem: dojrzewając, twierdził, człowiek uczy się wyżej cenić pełnię niż zbytnią obfitość, spokojną radość niż nieokreśloną tęsknotę. Przemawiając tak, szedł szybko, rzadko spoglądając na drzewa, a za to uparcie wpatrując się w coś, co widział przed sobą. Mówił dla mnie, ale nie do mnie. Zdawało się, że spieszy ku jakiemuś światłu, które dostrzegał w sobie. (Hofmannsthal)

 

Bologna 2002 / 2004 

 

Indi / Izabella Pajonk

 

bottom of page